Rezygnacja z paradokumentalnej stylizacji sprawiła, że film utracił swoją wizualną tożsamość. Stał się mdły, nijaki i stylistycznie "przezroczysty". Ed Gass-Donnelly nie ma żadnego pomysłu na
Nie taki diabeł straszny, jak mu dać w łapę. Sequel horroru "Ostatni egzorcyzm" to obraz napisany i wyreżyserowany w programie rachunkowym – pełen zgranych chwytów i wytartych klisz, nakręcony bez pasji, obliczony wyłącznie na zysk. Oczywiście, kasa już płynie, ale – szczęście w nieszczęściu – jest jej znacznie mniej niż po premierze oryginału.
Utwór otwiera sekwencja montażowa, streszczająca wydarzenia z poprzedniego filmu. To pierwsza z wielu niepotrzebnych rzeczy w tej kontynuacji – widzowie, którzy "jedynkę" przegapili, nic nie zrozumieją z chaotycznego skrótu. Niewtajemniczonym donoszę, że "Ostatni egzorcyzm" był horrorem, wspierającym się na dwóch filarach: głównym bohaterze oraz konwencji. Protagonistą był pastor Cotton Marcus – typ złotoustego, upudrowanego szarlatana, który po konfrontacji z opętaną przez siły nieczyste dziewczyną musiał zrewidować swój cyniczny stosunek do "wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych". Konwencją był z kolei horror satanistyczny stylizowany na paradokument – bohaterom towarzyszyła cały czas ekipa telewizyjna, rejestrująca makabryczne wydarzenia, zaś oparta na nagłych zmianach perspektywy narracja stanowiła o wyjątkowości filmu. Dość powiedzieć, że sequel nie może się pochwalić żadnym z tych atutów.
Zamiast pastora Marcusa pierwsze skrzypce gra tym razem Nell Sweetzer (Ashley Bell) – ocalała z pierwszej części oblubienica demona Abalama. Po wyrwaniu się ze szponów niebezpiecznej sekty Nell trafia do żeńskiego internatu. Z deszczu pod rynnę – nienasycony Abalam ponownie wpada na jej trop i ponownie wydaje wyrok na widzów: półtorej godziny głuchych telefonów, tajemniczych odgłosów, wykręcania rąk i stawów, gardłowego charczenia i tym podobnych atrakcji. Co ciekawe, związek Nell i demona ma tym razem nie tylko podłoże erotyczne (to w końcu popularny w kinie satanistycznym motyw), ale i… romantyczne. Wątek bohaterki rozdartej między cielesnymi potrzebami dojrzewającej dziewczyny a pragnieniem zachowania czystości (ergo – ocalenia duszy) byłby całkiem nośny, ale ktoś sobie chyba na planie robił jaja. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że do walki z symbolizującym pierwotną seksualną energię demonem staje organizacja zwana Zakonem Prawej Ręki?
Rezygnacja z paradokumentalnej stylizacji sprawiła, że film utracił swoją wizualną tożsamość. Stał się mdły, nijaki i stylistycznie "przezroczysty". Ed Gass-Donnelly (o ironio, twórca kapitalnych "Zabójczych piosenek małego miasta"!) nie ma żadnego pomysłu na "ogrywanie" fotogenicznego Nowego Orleanu, aktorów puszcza samopas, ma problemy z budowaniem i utrzymywaniem napięcia, a jego arsenał "straszaków" ogranicza się do równoczesnego ataku obrazem i werblami na ścieżce dźwiękowej. Jego egzorcyzm trudno uznać za udany, a także – za ostatni. Mam wrażenie, że chciwi producenci nieprędko wypędzą tego demona z Hollywood.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu