Recenzja filmu

Ostatni egzorcyzm. Część 2 (2013)
Ed Gass-Donnelly
Ashley Bell
Julia Garner

Ręka nas ocali

Rezygnacja z paradokumentalnej stylizacji sprawiła, że film utracił swoją wizualną tożsamość. Stał się mdły, nijaki i stylistycznie "przezroczysty". Ed Gass-Donnelly nie ma żadnego pomysłu na
Nie taki diabeł straszny, jak mu dać w łapę. Sequel horroru "Ostatni egzorcyzm" to obraz napisany i wyreżyserowany w programie rachunkowym – pełen zgranych chwytów i wytartych klisz, nakręcony bez pasji, obliczony wyłącznie na zysk. Oczywiście, kasa już płynie, ale – szczęście w nieszczęściu – jest jej znacznie mniej niż po premierze oryginału.

Utwór otwiera sekwencja montażowa, streszczająca wydarzenia z poprzedniego filmu. To pierwsza z wielu niepotrzebnych rzeczy w tej kontynuacji – widzowie, którzy "jedynkę" przegapili, nic nie zrozumieją z chaotycznego skrótu. Niewtajemniczonym donoszę, że "Ostatni egzorcyzm" był horrorem, wspierającym się na dwóch filarach: głównym bohaterze oraz konwencji. Protagonistą był pastor Cotton Marcus – typ złotoustego, upudrowanego szarlatana, który po konfrontacji z opętaną przez siły nieczyste dziewczyną musiał zrewidować swój cyniczny stosunek do "wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych". Konwencją był z kolei horror satanistyczny stylizowany na paradokument – bohaterom towarzyszyła cały czas ekipa telewizyjna, rejestrująca makabryczne wydarzenia, zaś oparta na nagłych zmianach perspektywy narracja stanowiła o wyjątkowości filmu. Dość powiedzieć, że sequel nie może się pochwalić żadnym z tych atutów.

Zamiast pastora Marcusa pierwsze skrzypce gra tym razem Nell Sweetzer (Ashley Bell) – ocalała z pierwszej części oblubienica demona Abalama. Po wyrwaniu się ze szponów niebezpiecznej sekty Nell trafia do żeńskiego internatu. Z deszczu pod rynnę – nienasycony Abalam ponownie wpada na jej trop i ponownie wydaje wyrok na widzów: półtorej godziny głuchych telefonów, tajemniczych odgłosów, wykręcania rąk i stawów, gardłowego charczenia i tym podobnych atrakcji. Co ciekawe, związek Nell i demona ma tym razem nie tylko podłoże erotyczne (to w końcu popularny w kinie satanistycznym motyw), ale i… romantyczne. Wątek bohaterki rozdartej między cielesnymi potrzebami dojrzewającej dziewczyny a pragnieniem zachowania czystości (ergo – ocalenia duszy) byłby całkiem nośny, ale ktoś sobie chyba na planie robił jaja. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że do walki z symbolizującym pierwotną seksualną energię demonem staje organizacja zwana Zakonem Prawej Ręki?

Rezygnacja z paradokumentalnej stylizacji sprawiła, że film utracił swoją wizualną tożsamość. Stał się mdły, nijaki i stylistycznie "przezroczysty". Ed Gass-Donnelly (o ironio, twórca kapitalnych "Zabójczych piosenek małego miasta"!) nie ma żadnego pomysłu na "ogrywanie" fotogenicznego Nowego Orleanu, aktorów puszcza samopas, ma problemy z budowaniem i utrzymywaniem napięcia, a jego arsenał "straszaków" ogranicza się do równoczesnego ataku obrazem i werblami na ścieżce dźwiękowej. Jego egzorcyzm trudno uznać za udany, a także – za ostatni. Mam wrażenie, że chciwi producenci nieprędko wypędzą tego demona z Hollywood.
1 10
Moja ocena:
3
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Ostatni egzorcyzm" nie był niczym wybitnym. Był co najwyżej przeciętnym straszydłem. Miał jednak... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones